Opublikowany ostatnio (w 4 nrze „Twórczości”) Generał Powalał, wspaniały esej o „nie tym Dąbrowskim”, świadczy, że autor Końca świata szwoleżerów nie ustaje we władaniu bronią, której tajniki tak mistrzowsko opanował. Wspomniałam już, że dzieło Brandysa uderza swoją kondycją — pozamityczną. Różne rzeczy można i trzeba przez to rozumieć. A to właśnie odkrywanie „sytuacji prawdziwie szokujących dla wyznawców tradycyjnej legendy szwoleżerskiej”, jak np. bankierskie czy przemysłowe i rolnicze zatrudnienia dawnych szwoleżerów, a to odsłanianie oportunistycznych zachowań tych, co niegdyś szarżowali w wąwozie Somosierry. Istota jednak owej „pozamityczności” ukrywa się gdzie indziej. Tkwi chyba w tym, że Marian Brandys omija te sposoby polskiego pisania o przeszłości, które — jak się wydaje — wyczerpały już swoje możliwości. Nie jest „brązownikiem”, ale nie jest też „antybrązownikiem”. Nie pisze „ku pokrzepieniu serc” (w tradycyjnym rozumieniu), ani też, by „rozdzierać rany . Więc co robi i kim jest? Sam się najlepiej pośrednio scharakteryzował w ostatnim zdaniu swego szwoleżerskiego cyklu: „W rozpędzonej, nie ustającej ani na chwilę centryfudze czasu scedzała się świadomość historyczna narodu. Aby wszystko, co dobre, mogło być nazwane dobrym, a wszystko, co nikczemne — nikczemnym.” Pracuje więc przy centryfudze, odsłaniając nam historię jako domenę wyborów moralnych. I to właśnie okazuje się działaniem istotnie antymitycznym.
