Proza Iwaszkiewicza ujawnia zadziwiającą konsekwencję. Mam na myśli całą serię niezwykle dramatycznych napięć właściwych jego młodzieńczej twórczości: ich kulminację stanowi osobliwe zderzenie „estetyzmu” i „tyrteizmu”, postaw o proweniencji romantycznej, ale oczywiście w wypadku autora Godów jesiennych najgłębiej osadzonych w modernizmie. Rzecz znamienna, „estetyzm” wychodzi z tych zmagań pokonany, ale „tyrteizm” Iwaszkiewiczowski nie może już tchnąć tą prostoduszną, naiwną, jednoznaczną wiarą, która szczególnie np. cechuje twórczość pisarzy wyposażonych w mandat żołnierski. „Tyrteizm” ów, można powiedzieć — zawiera w sobie świadomość wartości, którym zaprzeczył czy które — wybierając inne — musiał odrzucić. Podszyty jest ironiczno-tragicznym zwątpieniem, wyrażającym się zwłaszcza w bardzo bolesnym przeżyciu antynomii Piękna i Czynu, Egzystencji i Historii, w niezmiernie ostrej artykulacji tego nieusuwalnego — w rozumieniu Iwaszkiewicza — antagonizmu.